Oliwia JONS na Dzikim Zachodzie I. Pojedynek
w słońcu.
Zostawiła
konia przed wejściem do baru i ruszyła. Nie wyprostowała się, nie zmusiła do
przybrania pełnej godności postawy. Wręcz przeciwnie. Uznała, że takie
rozwiązanie przyniosłoby jej więcej szkody, niż pożytku. Wolała nie zwracać na
siebie uwagi.
Oczywiście
zwróciła. Ale tylko chwilową. Kiedy do baru, znajdującego się na rozstaju dróg,
cztery mile od najbliższej miejscowości, Redlake, wchodzi ktoś, to siłą rzeczy
przyciąga spojrzenia obecnych.
Tym bardziej,
gdy jest uch dwóch. Oliwia zauważyła ich od razu, bo inaczej być nie mogło. Oni
ją też. Spojrzenia zetknęły się na sekundę. Potem ona odwróciła wzrok,
przemykając pod ladę. A i oni zajęli się swoimi sprawami.
Wyciągnęła
z sakiewki dolara i cichym głosem poprosiła o piwo. W duchu modliła się, by
bujne włosy nie wypadły spod kapelusza. Bo wtedy…
- Pewno
dzieciak z farmy Adamsa – usłyszała niezbyt cichy głos dobiegający z ławki pod
ścianą. – Może jego syn, ale gówno mnie to obchodzi, gadajmy lepiej o… - tu
klient stłumił nieco głos.
Tak, to
były chwile, kiedy dziękowała Bogu za to, że nie wyposażył jej w nazbyt obfite
kobiece kształty. Była dość patykowata a biust niewiele różnił się od męskiej
klatki piersiowej. Jedynym problemem były długie, rude włosy. Za nic nie
pozwoliłaby sobie na ich ścięcie. Na szczęście, z trudem, bo z trudem, dało się
je schować pod kowbojskim kapeluszem.
Usiadła pod
drugą ścianą. Piwo w niezbyt czystej szklance smakowało średnio, ale nie dla
piwa tu przyjechała.
Wycelowała
wzrokiem w ladę, ale i tak widziała wszystko. Lata praktyki w sytuacjach, gdy
od spostrzegawczości zależało wszystko, włącznie z życiem. Lata… Ile to już? Bo
w sumie miała ich dopiero dziewiętnaście.
- Decyduj
Kane – usłyszała, jak zarośnięty, czarnowłosy, wyższy mężczyzna, pewnie
niewiele od niej starszy, podnosi nieco głos. – Omijamy Redlake i walimy z tym
siodłem na zachód, czy wracamy do Arizony?
- Zbastuj
Jerome – teraz odezwał się Kane, niższy, pewnie nieco starszy od towarzysza i
nieco jaśniejszy, tak pod względem cery, jak i włosów. – Widzisz chyba…
- Nie
pierdol Kane, to tylko dzieciak a nas tu i tak zaraz nie będzie – ale głos
jednak był ciszej. Oliwia z większym trudem łowiła kolejne słowa. - Wczoraj
zrobiliśmy ten numer z siodłem a teraz pękasz przed jakimś gówniarzem?
- Tak, czy
siak, Jerome… W każdym razie, mamy ostatnią możliwość, by wrócić do Arizony z
tym trofeum.
- Dlatego
pytam cię o zdanie, Kane.
- Wystarczy
przeliczyć raz jeszcze co jest do zyskania. Ile dostaniemy za inkrustowane
srebrem siodło? Podobno w Kalifornii, tamtejsi bogacze mogą za to zapłacić
nawet i sto dolców. To jest kupa forsy.
- Po
pięćdziesiąt na głowę, Kane. Kawał drogi stąd, ale zapłata godna.
- Z drugiej
strony możemy wrócić na drugą stronę Rio Grande, do naszych, do bandy Arizony. Jakoś
wytłumaczymy się ze spóźnienia. Arizona zrozumie.
- Zrozumie,
albo i nie. Wiesz, jaki on jest.
- Nie wiem
Jerome, kurwa, nie wiem. Trzy lata siedzę u niego i nigdy go nie widziałem.
Zawsze wszystko prowadzi ten jego przydupas…
- To czemu
mówisz, że zrozumie?
- Tak mi
się wydaje, Jerome.
Oliwia
wyczuła w głosie Kane’a zawahanie. Rozumiała je dobrze. Nikt nie znał Arizony,
nikt o nim nic nie wiedział. No prawie nic.
Poza tym,
że dowodzi największą bandą rzezimieszków, łupiących ubogich wieśniaków po
meksykańskiej stronie Rio Grande. I że robi to od czterech, pięciu lat. I że
choć zlikwidowano kilku członków bandy, to nikt nie trafił nawet na trop samego
herszta ukrytego gdzieś tam wysoko w górach.
W sumie nic
dziwnego. Po tamtej stronie dogorywały rządy Maksymiliana a kraj pogrążony był
w chaosie. Po tej, wojska amerykańskie ledwo co skończyły krwawą wojnę domową.
Nikt nie miał sił zajmować się jakimś opryszkiem, kiedy w jego kraju działy się
dużo poważniejsze rzeczy.
- Czyli nie
masz pewności, Kane. Czy to nie jest powód, żebyśmy zdecydowali się na
Kalifornię?
- Wiesz
dobrze, że od początku byłem za tym.
- To po co
ta dyskusja? Nie ma sensu więcej pierdolić na ten temat.
Milczeli
chwilę, dopijając piwo. Oliwia poczuła pot na skórze. Było południe, słońce
dawało się we znaki. Tutaj, w barze, była zasłonięta przed jego promieniami,
ale przed temperaturą nie dało się już uciec.
- Kończ,
Jerome – odezwał się Kane. – Wynosimy się z Nowego Meksyku.
- I
jedziemy do Arizony – zaśmiał się nerwowo Jerome.
Tak, ten
bar leżał na pograniczu Nowego Meksyku i terytorium Arizony. Terytorium
znajdującym się na terenie Stanów Zjednoczonych, ale nie będącym jeszcze
stanem.
Żeby
wydostać się z Nowego Meksyku i dotrzeć do Kalifornii, trzeba było przebyć
suchą, piaszczystą Arizonę.
Oliwia
zerknęła w dół, po prawej stronie. Nowy Smith&Wesson tkwił dumnie w
kaburze. Zawahała się. Nie miała koncepcji. Początkowo uznała, że najlepiej
byłoby zająć się nimi w niespełna tysięcznym Redlake, tam było biuro szeryfa,
dobrze jej z resztą znanego, tam wszystko odbyłoby się zgodnie z prawem. Ale
nie miała pewności, czy nieco podenerwowani mordercy nie przestraszą się
miasta. Tutaj, na szlaku, wśród nielicznych lasów, za to dużo liczniejszych
wzgórz, skał, nie byliby narażeni na częste kontakty z ludnością.
Nie
wiedziała jaką drogę wybiorą, jeśli ominą Redlake, to…
- Pieprzyć
to, Jerome – usłyszała głos, tego jaśniejszego, Kane’a. – Nie jedziemy do
Redlake. Walimy prosto do Arizony – ściszył nieco głos, ale Oliwia usłyszała
każde słowo.
A więc
wszystko stało się jasne. Nerwowo potarła dłonie. Musiała reagować tu i teraz.
Młody szeryf Lucas Kidman nie przyjdzie jej z pomocą.
Sprawiedliwość
znów spoczęła w jej dłoniach.
Uniosła
wzrok. Skierowała oczy na dwójkę bandytów, przypatrując się im teraz bez
żadnych skrupułów. Obaj wstali z ławki, pozostawiając puste szklanki i niechętnie
spoglądając na nią, wyszli z baru wprost w mordercze słońce.
Oliwia
wyszła za nimi. Maksymalnie skoncentrowana, bez cienia uśmiechu na ustach, przystanęła
w pełnym słońcu, tuż za drzwiami. Normalnymi drzwiami, nie takimi, jak wrota w
miejskich saloonach. Przystanęła i nie spuszczała opryszków z oczu.
Dostrzegli
to.
- Co się
patrzysz, dzieciaku? – burknął młodszy, wyraźnie bardziej agresywny Jerome. –
Wracaj na farmę, bo się mama niepokoi – zakpił.
- Na pewno
– odparła Oliwia siląc się na męski ton. – Dlatego chciałem sprawić jej jakąś
miłą niespodziankę, przywieźć coś ze sobą.
-
Wysprzątaj oborę, jak przystało na dzieciaka w tym wieku i nie zawracaj nam
dupy.
- To ty
zawróciłeś dupę mi –odparowała spokojnie i stanowczo. – Chciałbym jej dać na
przykład takie siodło, jak wasze.
Nie musiała
wskazywać wzrokiem. Obaj od razu zrozumieli o które siodło jej chodzi.
- Nawet
jeśli jesteś od Adamsów, to wiedz, że i tak nie stać cię na to siodło – machnął
lekceważąco dłonią Jerome, ale Oliwia dostrzegła, że jego towarzysz przybrał
czujniejszą postawę. Chyba domyślał się, że Oliwia do czegoś zmierzała.
- Nie od
was chcę. Chciałbym tylko wiedzieć, gdzie mogę nabyć podobne.
- Mieszkasz
tutaj i nie wiesz? – Jerome podejrzliwie zmierzył ją wzrokiem. – Dziwne…
Wyglądasz jak dziewczynka, nie wiesz, kto tu robi takie siodła…
- Wiem –
ucięła krótko. – Dziewięć mil stąd jest kuźnia starego Andersona. On robi różne
takie rzeczy.
- To co się
nas, kurwa pytasz? Jedź do Andersona, rzuć mu kilkadziesiąt dolców i uraduj
mamusię.
- Już byłam
– skwitowała krótko.
- I
powiedział, że nie stać cię na nie? – zaśmiał się złośliwie Jerome.
- Nic nie
powiedział, bo wczoraj wieczorem ktoś go zastrzelił.
Śmiech na
twarzy Jerome’a zgasł. Jego towarzysz zastygł jeszcze bardziej.
Oliwia
wiedziała już, że od tej drogi nie ma odwrotu. Dobrze pojęli aluzję. Ten trochę
starszy, Kane, zrozumiał to już chyba wcześniej. Jerome pojął to dopiero teraz.
Stali w
milczeniu. Oliwia nie spuszczała a nich wzroku, co ich deprymowało. Oni
wiedzieli, że ona wie. Ale mieli ograniczone możliwości. Nawet tu, na dzikim
pograniczu Nowego Meksyku i Arizony nie można ot tak bezkarnie strzelać do
ludzi. To zawsze wiąże się z konsekwencjami.
Choć z
drugiej strony, jeśli ktoś popełnił już jedno morderstwo i to niecałe
dwadzieścia cztery godziny wcześniej…
A i ona
sama wiedziała, że do rozwiązania sprawy prowadzi jedna droga. Tylko jedna. Ale
musiała wygłosić niezbędną formułkę.
-
Odepnijcie pasy z bronią i rzućcie je na ziemię. Następnie unieście ręce w górę
– ton jej głosu nie zelżał ani o trochę.
- Mały
popierdoleńcu! – rzucił chrapliwie Jerome i sięgnął do kabury. Ale niczego już
z niej nie wyjął.
Mordercy
nie bywają rewolwerowcami. To zwykłe rzezimieszki, które korzystają z podstępu,
przewagi liczebnej. Rzadko zdani są na własne umiejętności. Dlatego Oliwia
wiedziała, że w pojedynku na szybkość to ona będzie mieć przewagę. Tym
bardziej, że chyba wciąż traktowali ją jako zbłąkanego nastolatka.
Tym
bardziej, że choć byli starsi, mogła być to dla nich pierwszyzna. Dla niej nie.
Nowy
Smith&Wesson znalazł się w jej dłoni błyskawicznie. Sekundę później Jerome
runął na ziemię, trafiony z dziesięciu metrów prosto w serce. Ale Oliwia nie
miała czasu, by zachłysnąć się tym triumfem. Jej dłoń mechanicznie skierowała
się nieco w prawo a rewolwer wypalił raz jeszcze trafiając drugiego z
morderców.
Nie ruszała
się przez chwilę, chłonąc i błyskawicznie analizując wszelkie znaki. Te były
jednoznaczne. Oba strzały wypadły precyzyjne. Nie trzeba było niczego
poprawiać.
Jak zawsze.
I jeśli
można było mówić o jakiejś satysfakcji, to tak, czuła się szczęśliwa z tych
wszystkich rzeczy. Jej opanowania, koncentracji, błyskawicznej reakcji, celnego
oka, pewnej dłoni.
Lekki szmer
skierował jej uwagę w lewą stronę. Błyskawicznie przeniosła tam i swój wzrok i
dłoń z trzymanym wciąż rewolwerem, ale natychmiast ją opuściła. To tylko tęgi,
łysiejący barman z czarnym wąsem.
- Znów to
samo – mruknął. – To już trzeci raz, albo ja mam pecha do takich klientów, albo
ty jesteś maksymalnie upierdliwa.
- Zrób z
tego atrakcję zakładu, Henry – pocieszyła go jak umiała i zdjęła w końcu z
głowy ten pieprzony kapelusz.
Długie,
rude, w zasadzie niemal czerwone włosy opadły na jej ramiona. W końcu trochę
ulgi.
- Atrakcję?
Hola ludzie, raz na trzy miesiące wpada tu Oliwia Krwistowłosa i strzela do
wybranego klienta a czasem dwóch? Już widzę, jak kowboje z wszystkich farm
zjeżdżają się tu co wieczór.
- Tym
bardziej, że w promieniu pięćdziesięciu mil, są tu trzy farmy. Nie martw się
Henry, zawsze mógłbyś liczyć na mieszkańców Redlake.
- Wiesz co?
Ty to nawet, jakbyś była blondynką i tak miałabyś krwiste przezwisko. Na
przykład Krwawe Ręce.
- Henry,
znałeś starego Andersona? – odparła spokojnie, nie zważając na docinki barmana.
- Znałem –
spochmurniał a teraz jego głos zabrzmiał stalowo. – Gdybym wiedział, że to te
dranie, na pewno… Sam bym wyjął swojego Enfielda spod lady.
- No to nie
marudź – odparła najbardziej przyjaznym tonem, na jaki było ją stać. – I
uprzątnij tu trochę. Nie masz klientów a na mnie nie licz. Ja biorę te dwa
trupy, ich konie, siodło i jadę do Redlake.
Na
pokonanie czteromilowej drogi potrzebowała ponad godziny. Normalnie byłaby
szybciej, ale z tym bagażem…
To
niepojęte, ale tu na ziemi zwanej często Dzikim Zachodem, wieści płynęły
szybciej, niż przez telegraf. To, że jadąc główną ulicą miasteczka mogła
wzbudzić zainteresowanie stojącej po obu stronach publiczności było oczywiste,
bo tak to bywa, jak ktoś ciągnie za sobą dwa konie z dwoma ciałami
przewieszonymi w poprzek. Ale to, że większość może znać już szczegóły
wydarzenia…
- Dopadłaś
morderców starego Andersona? – kiwnął z uznaniem Lucas wychodząc przed
szeryfówkę i nie czekając na żadną relację. – Stawiali opór, tak? Nie dało się
ich aresztować?
- Lucas, ja
nie jestem przedstawicielką prawa, by dokonywać aresztowań. Mogłam ich tylko
poprosić o parę rzeczy… - rzuciła lejce na drewnianą barierkę. Nie zajmowała
się karoszem, gdyż wiedziała, że wytresowany koń nigdzie sobie nie pójdzie bez
jej zgody. Przestała także zwracać uwagę na oba trupy, bo szeryf już wydawał
odpowiednie zarządzenia gromadzącym się pod szeryfówką kilku młodym chłopakom.
Jej rola
praktycznie się zakończyła. Nie czekając na zaproszenie usiadła na krześle
przed biurkiem. Lucas zajął miejsce po drugiej stronie.
Przynajmniej
tu było nieco chłodniej. Odetchnęła głębiej.
- Stary
Anderson nie miał krewnych, co będzie z jego kuźnią? – zapytała.
- To już
sprawa burmistrza – odparł krótko Kidman. – Ja się tym nie zajmuję. Pewnie
Redlake weźmie ją pod swą opiekę i sprzeda pierwszemu lepszemu chętnemu.
Milczeli
chwilę.
- Co
słychać na starym południu? – zapytała wreszcie Oliwia.
- Nic specjalnego.
Jankesi rządzą się jak chcą. Świnie – wycedził z niechęcią.
Oliwia
kiwnęła głowa. Podzielała jego zdanie na temat Amerykanów z północy. Znała
preferencje Lucasa dotyczące niedawno zakończonego konfliktu i wiedziała, że gorąco
sympatyzował z Konfederacją. Podobnie jak i ona.
- Ale, ale…
- dodał jeszcze. – Generał Forrest, ten kawalerzysta. Wiesz, który, nie?
-
Oczywiście.
- Stary
Nathan Bedford Forrest… Ogłosił powstanie nowej instytucji charytatywnej,
pomagającej dzieciom i wdowom po żołnierzach Konfederacji. Dobry facet, nie?
- Żeby
każdy był taki, to byśmy tej wojny nie przegrali – zgodziła się. Określenie
„my” przeszło przez jej usta bez problemu.
- Może tak,
może nie… Organizacja ma już swą nazwę. To Ku Klux Klan.
- Niech im
się wiedzie – skwitowała zwięźle.
- Zostajesz
w mieście? – zmienił temat. – Czy uciekasz od razu?
- Nie mam
ochoty nigdzie się ruszać – przyznała. – Pewnie wynajmę pokój w hotelu tego, co
przybył z Luizjany. Jak mu tam… Wilsona.
- Jeśli
będzie miał komplet, to wiesz, że mogę cię przenocować.
Spojrzała
na niego. Jego twarz była nieruchoma. Nie zdradzała żadnych intencji, żadnych
uczuć. Ani pozytywnych, ani negatywnych. To mogła być głupia propozycja, ale
nie musiała. Lucas był porządnym facetem. O swoich zasadach.
- Dzięki
Lucas – odparła, wstając z krzesła. – Będę pamiętać.
Jej twarz
była tak samo nieruchoma, jak młodego szeryfa. Również wstał. Był równy jej
wzrostem. To nie znaczyło, że był niski, po prostu jej samej natura nie
poskąpiła centymetrów. Nie to, że była jakimś wielkoludem, ale liczyła sobie
sześć stóp bez dwóch cali. To dość sporo.
Uwolniła
się od spojrzenia jego całkiem fajnych oczu, wyrażających przede wszystkim
zdecydowanie i wykonała zwrot w tył, kierując się w stronę drzwi. Niemal
namacalnie poczuła spojrzenie Lucasa na swych pośladkach.
- Jeszcze
jedno Oliwia – usłyszała jego głos za plecami. Odwróciła się w jego stronę. –
Nie chciałem cię martwić, bo uważam, że to raczej plotki. Że ktoś sobie coś
wyssał, albo za dużo dopowiedział…
- O co
chodzi? – zapytała zaintrygowana.
- Z tego co
słyszałem z tydzień temu w saloonie u Wilsona… Jakieś przybłędy przejeżdżające
przez Redlake mówiły… Podobno Arizona jest zainteresowany spotkaniem z tobą.
Niekoniecznie chodzi mu o przyjacielską pogawędkę.
Znieruchomiała.
A po chwili poczuła, że na jej piękną podobno twarz wypełza lekki uśmiech. Nie,
nie chodziło o lekceważenie tej, jakże niebezpiecznej informacji. Ot, taka
reakcja, niezależna od niej samej.
- Dzięki za
ostrzeżenie – odparła sucho i wyszła na ulicę.
Widząc
niemała liczbę gapiów po jednej, jak i drugiej stronie ulicy, zeszła na jej
środek. Nie miała ochoty na zaczepki. Wiedziała, że nie byłoby ich wiele, bo
mit Oliwii Krwistowłosej działał, ale wystarczyłaby jedna… A potem posypałyby
się pytania o zajście w barze Henry’ego, o starsze sytuacje, o milion innych
rzeczy. A ona nie miała ochoty na opowieści.
Nie
dlatego, że była zadufaną w sobie gwiazdą. Bo nie była. Ale te wydarzenia
sprzed ponad godziny, do tego ostatnia informacja od Lucasa trochę na nią
wpłynęły.
Delikatny
uśmiech nie zszedł z jej twarzy, powoli kroczyła środkiem głównej ulicy Redlake
i zatopiła się w rozmyślaniach.
Patrzyła
przed siebie, ale i tak czuła na sobie spojrzenia mieszkańców Redlake. Paliły
ją. Nie lubiła tego. Nie czuła się gwiazdą. To co robiła… Robiła, bo tak
nakazywało jej sumienie, uczciwość, poczucie sprawiedliwości. Tak została
wychowana. Wychowana przez białego ojca z Europy i matkę z plemienia
Czirokezów. Dwojga ludzi o nieposzlakowanej opinii.
Dom w
Luizjanie opuściła na wyraźne polecenie ojca, ponad trzy lata temu, gdy
jankeski generał Sherman szykował się do rajdu na Atlantyk. Ojciec nie chciał
jej trzymać u siebie. Był zadeklarowanym zwolennikiem Konfederatów. Nie walczył
na wojnie, ale działał w strukturach stanowych. W dyplomacji. Także matka
udzielała się na rzecz secesji Luizjany i wykorzystywała swoje kontakty z
rodzimym plemieniem, które ostatecznie wsparło wojska południowców. Brat,
bliźniak poszedł na wojnę. Na szczęście dopiero trzy lata temu, gdy skończył
szesnasty rok życia. Może dzięki temu ominęły go kalectwa, albo śmierć w
krwawych bitwach nad Antietam, czy pod Gettysburgiem.
Cała
rodzina uwikłała się w sprawę uwolnienia swego stanu od Północy. Nie udało się,
ale nie to miało znaczenie. Ważniejszy był fakt, że Sherman takich ludzi i
takie rodziny zwalczał ze szczególną zaciekłością.
Stąd wyjazd
na zachód. Na pogranicze Nowego Meksyku i Arizony. Niespecjalnie bardziej
bezpieczne, niż rodzinne strony w Luizjanie, ale pod okiem pastora Waltersa nic
jej nie groziło.
Dopóki ona
sama po miesiącach ćwiczeń z bronią, nauce jazdy konnej, sama nie zaczęła
szukać przygód. Takich przyjemniejszych, jak polowania na zwierzątka, jak i
bardziej makabrycznych.
W ubiegłym
roku przez przypadek uwikłała się w śledztwo w sprawie zabójstwa syna jednego z
mieszkających w regionie farmerów. Cała sprawa zakończyła się strzelaniną.
Strzelaniną, w której Oliwia położyła trupem uciekającego przed
sprawiedliwością mordercę. Alternatywa była prosta, jak dwie godziny wcześniej
w barze Henry’ego. Albo złoczyńca ujdzie bezkarnie, albo ona mu to uniemożliwi.
Trzeciej opcji nie było.
Tak to się
zaczęło. I trwało, bo z uwagi na znajdującą się nie tak daleko, po drugiej
stronie Rio Grande bandę Arizony, pewne wydarzenia, jak i jej zachowania
wymykały się spod kontroli.
Stąd jej
doświadczenie urosło o kilka podobnych sytuacji. Gwałtownie wzrosła także jej
popularność i mir. Szacunek wśród mieszkańców Redlake. Ba, podobno nawet i w
innych miejscach całego terytorium. Tak, raptem dwa miesiące temu wybrała się z
nudów do odległego o czterdzieści mil na wschód Fairheaven i tamtejszy szeryf
od razu wiedział z kim ma do czynienia, choć zobaczył ją pierwszy raz w życiu.
Tak jak i mieszkańcy miasteczka.
To było na
pewno miłe sympatyczne i łechtało jej ego. Ale przecież nie o to chodziło w tym
wszystkim. Nie to było motorem jej działań.
Jej
wychowanej w konserwatywnym duchu, szlachetnej, uczciwej, nienawidzącej
niesprawiedliwości Metysce z Luizjany.
Choć, czy
wysyłanie na drugą stronę nawet tak zatwardziałych bandziorów, jak ci mordercy,
było czymś godnym pochwały, bezkrytycznej akceptacji? Może czasami nic nie jest
jednoznaczne? Choć przecież ona nie była żadną wyrachowaną zabójczynią. Wręcz
przeciwnie. Była zwykłą dziewczyną z niezwykłym darem. Darem szybkiej ręki i
ogólnej sprawności fizycznej a także umysłowej. Darem, który dostała od
rodziców i udoskonaliła w trakcie dni, tygodni, miesięcy ćwiczeń.
Otarła
dłonią lekko spocone czoło. Ten gest jakby przywrócił ją do rzeczywistości.
Rozejrzała
się niezdarnie. Doszła niemal do końca ulicy, tutaj publiczność była dużo mniej
liczna. Ba, rozejrzała się raz jeszcze, zniknęła w ogóle. Pod chatkami z obu
stron ulicy znajdowało się tylko kilku ludzi. Sami mężczyźni. Przejechała po
nich obojętnie wzrokiem. Tak od niechcenia.
Coś na
ułamek sekundy zwróciło jej uwagę, ale już moment później cos innego oderwało
ją od nich.
Jej
spojrzenie utkwiło w czymś niezwykłym. Albo w kimś. Tuż przy przedostatnim
budynkiem po prawej stronie, którym był sklep z konfekcją wąsatego Davida
Millera, stała kobieta. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, jak się
prezentowała.
Bo
wyglądała niezwykle kobieco. A jednocześnie twardo. Widać było, że miała w
sobie i klasę i niesamowitą siłę ducha. Takie połączenie. To biło z niej na
milę. Ładna brunetka o latynoskiej urodzie z lekkim uśmiechem na twarzy i
jednocześnie silnym, pewnym siebie wzrokiem. Ubrana w niezwykłą, jak na te
strony kolorową suknię z przewagą czerwieni i żółci. Nie miała na sobie niczego
więcej. Bezwstydnie odsłaniała nagie ramiona a nawet stopy.
Zasadniczo
Oliwia kojarzyła mieszkańców Redlake. Ktoś taki musiał rzucić się w oczy dużo
wcześniej. Wniosek był zatem jeden, kobieta była obca. Przybyła tu niedawno.
Skąd? Nie wiedziała.
Ich oczy
spotkały się i trwały w milczącym pojedynku. Oliwia zwolniła nieco krok,
widząc, że trasa jej spaceru kieruje się wprost na nieznaną piękność. Zawahała
się, nie wiedząc co zrobić. Z sekundy na sekundę nasilało się wrażenie, że ta
kobieta znalazła się na jej drodze nieprzypadkowo. Gdy wrażenie urosło do rangi
niemal pewności, zatrzymała się, czekając na słowa. Doczekała się
błyskawicznie.
- Nie
pierwszy to raz, kiedy podania ludowe rozmijają się z prawdą. Ci, który
opowiadają o tobie, Oliwio, zdecydowanie nie doceniają twoich walorów
estetycznych. To dziwne, bo przecież nie tak wyobrażamy sobie mścicielki.
- Masz
rację, okłamano cię, gdyż nie jestem żadna mścicielką – odparła Oliwia czując
pewne niewytłumaczalne napięcie. – Ja tylko pomagam sprawiedliwości.
- Każdy
pomaga, bo każdy ma swą własna definicję sprawiedliwości – odparła natychmiast
brunetka a jej głos brzmiał władczo i tak jak jej postawa, zdradzał pewność
siebie, choć delikatny uśmiech nie schodził z twarzy. – Ale to nieistotne, gdyż
ważniejsze jest to, że nasze spotkanie będzie dużo przyjemniejsze.
-
Spotkanie? Przyjemniejsze? Mówisz zagadkami – pominęła formułę zwracania się
per „pani”, gdyż rozmówczyni wyglądała na starszą może raptem o trzy, cztery
lata a dodatkowo sama jej nie zastosowała w stosunku do Oliwii.
- Jestem w
końcu kobietą – uśmiech na jej twarzy rozszerzył się trochę bardziej. – Choć,
racja, z reguły używam bardziej precyzyjnych określeń.
- Myślę, że
i tak nie przyniosą one rezultatu, gdyż w tej chwili mam na głowie inne rzeczy.
Kłamała. Nie
miała tu w Redlake nic do roboty. Może poza odwiedzeniem pastora Waltersa po
kilkudniowej nieobecności, lecz to mogło poczekać.
Wiec
dlaczego skłamała? Ta zdecydowanie silna i władcza brunetka rozsiewała wokół
siebie jakąś dziwną aurę. Oliwia czuła, że pod jej spojrzeniem maleje jej
własna pewność siebie.
- Myślałam,
że nie odmówisz mi, po tym, gdy zaanonsowałam swe przybycie – zaoponowała
rozmówczyni.
-
Zaanonsowałaś? – zdziwiła się Oliwia. – Przykro mi, ale nic do mnie nie
dotarło.
- Tak to
bywa, jak już powiedziałam – pokręciła głową z lekką nutą rezygnacji. –
Przekazy z ust do ust mocno zniekształcają oryginalną treść. Albo w ogóle nie
docierają do nadawcy. Zatem powtórzę oficjalnie, starałam się uprzedzić, że
przybędę w celu rozmowy.
- Rozmowy?
Na jaki temat?
- Temat się
znajdzie, choć, miedzy Bogiem a prawdą, po prostu chciałam cię poznać.
- Nie
rozumiem. Kim jesteś?
- Nazywam
się Alejandra Rodriguez. Pewnie nic ci to nie mówi.
- Niestety
nic – burknęła nieco niegrzecznie Oliwia, czując jakiś niewytłumaczalny,
nieprzyjemny dreszcz na skórze.
- Może
zatem zdradzę ci inne określenie, pod jakim jestem znana.
- Co to za
określenie?
- Arizona.
Oliwia
utkwiła wzrok w oczach brunetki, czując nagły chłód na ciele. Choć, pseudonim
jakim się przedstawiła brzmiał niewiarygodnie, to jej wzrok wcale nie zdradzał,
że właścicielka żartuje.
- To
niemożliwe – zaczęła. – Arizona nie jest… Znaczy jest…
-
Mężczyzną? – patrzyła spokojnie. – Nie, nie jest. Nikt jej, albo go, nigdy nie
widział, prawda? Poza małym gronem najbliższych współpracowników, rzecz jasna.
Żaden z nich słowa nie pisnął. Kiedy pogłoski o wyczynach Arizony szły w świat,
nikomu nie przyszło do głowy by przyjmować, że na czele oddziału stoi kobieta,
czyż nie?
- Oddział –
prychnęła Oliwia, czując jakiś irracjonalny przypływ odwagi, która de facto w
tym momencie mocno ją opuściła. – Zabawne określenie dla bandy rzezimieszków.
-
Rzezimieszków? – spojrzenie Alejandry twardo wbijało się w Oliwię, aż ta
poczuła, że znalazła się naprawdę w głębokiej defensywie. – Kwestia osobistego
podejścia – mimo silnego wzroku, głos brzmiał względnie spokojnie. – Dla
jednych będziemy rzezimieszkami, dla drugich żołnierzami, sojusznikami generała
Miramona.
- Żołnierze
nie mordują wieśniaków, nie uprowadzają ich kobiet, nie porywają dzieci.
-
Likwidujemy tylko zwolenników Juareza. Nic więcej – podkreśliła Arizona. –
Jeśli ktoś przekroczy zasady, zostaje ukarany. A poza tym, cóż… To Meksyk –
wzruszyła ramionami, jakby ostatnie zdanie usprawiedliwiało wszystkie niegodne
historie.
Oliwia
milcząc, rozejrzała się. Rzuciła spojrzeniem w prawo i lewo. Nieliczni
mężczyźni stali po bokach ulicy, przypatrując się obu kobietom. Dopiero teraz
przypomniała sobie to, że już wcześniej zwrócili jej uwagę, której nie zdążyła
rozwinąć. Było ich chyba sześciu i wszyscy byli ubrani po meksykańsku.
Pozornie
beztrosko obejrzała się nawet w tył. Gdzieś z pięćset jardów wstecz majaczyła
szeryfówka.
- Nie
rozglądaj się tak – rozległ się silny głos Alejandry. – Szeryf ma teraz swoje
problemy i nie myśli o tobie. No, może myśli, ale na myśleniu się kończy.
- Podobno
przyjechałaś spotkać się tylko ze mną – Oliwia poczuła niepokój, nie wiedząc
jak zinterpretować słowa przeciwniczki.
- Miałam na
myśli to, że jeśli przyjdzie mu do głowy, by wyruszyć na jakiś obchód, zostanie
powstrzymany przez mojego człowieka – wskazała głową w dal. – Jest dyskretnie
pilnowany i niech tak lepiej zostanie.
- O czym
więc chciałaś rozmawiać?
- O tym, że
nad Rio Grande jest miejsce tylko dla jednej królowej – odparła bez namysłu
Arizona. – Czy to po tej stronie, czy po drugiej. Nie przeczę, że nie robisz
dobrych rzeczy. Tak, jak dwie godziny temu. Tak, ukaranie uciekinierów i
morderców starego Andersona to czyn, za który mogę ci pogratulować. Ale to
niczego, rzecz jasna nie rozwiązuje.
- Chcesz
pojedynku? Nie masz nawet broni przy sobie.
- Jest mi
niepotrzebna. Jeśli tylko chwyciłabyś za swój rewolwer, moi ludzie
zareagowaliby natychmiast.
- Nie dam
się uprowadzić – zapewniła stanowczo Oliwia.
- A kto tu
mówi o uprowadzeniu…?
- Nie
rozumiem zatem czego konkretnie chcesz.
-
Zwycięstwo można odnieść na wiele sposobów. Można zabić kogoś podstępem,
pokonać w pojedynku, uprowadzić w siną dal. Ale można zmusić kogoś do
uległości, do poniżenia.
- Nie dam
się poniżyć – słowa Krwistowłosej znów zabrzmiały stanowczo.
- To tylko
twoje zdanie. A pamiętaj, że Arizona zawsze osiąga swój cel.
Przy tych
słowach Alejandra oparła się o drewnianą barierkę, rozchylając lekko nogi. Jej
zachowanie wciąż było władcze a jej pewność siebie wprawiała Oliwię w
osłupienie. Arizona wyglądała, jakby była święcie przekonaną, że spełni swój
cel, niezależnie od słów rywalki. To było tak samo denerwujące jak i
deprymujące.
- Więc w
jaki sposób chcesz osiągnąć swój cel? – zapytała, starając się utrzymać spokój.
- Uklęknij
przede mną – zażądała, nie podnosząc swego głosu nawet o pół tonu.
Oliwia
poczuła, że na jej twarz wypływa rumieniec. Poczuła jak gniew zaczyna rozsadzać
jej duszę. Dłonie zacisnęły się w pięści a wściekłość mieszała się z obawą.
Wściekłość,
bo chociaż była dziewczyną wychowaną w konserwatywnej rodzinie, nie zwykła
puszczać płazem takich propozycji. Nikomu.
A obawa, bo
wściekłość nie mogła znaleźć ujścia. Przed nią nie stał byle chłystek a
najgroźniejszy bandyta w tej części świata. Najgroźniejszy, nie tylko dlatego,
że dysponował siłą fizyczną swojej bandy, ale także z powodu swojego silnego
charakteru, nie znoszącego sprzeciwu, co Oliwia z każdą sekundą odczuwała coraz
mocniej.
- Nie
zrobię tego – wycedziła po prostu.
- Tak uważasz?
Mam siłę przekonywania, o której ci się nie śniło.
- Każdą
siłę można pokonać inną.
- To
pokonuj – spojrzała pobłażliwie Alejandra. – Widziałaś już, że przed biurem
szeryfa stoi mój człowiek, prawda? Wystarcz jeden znak, by wszedł tam, ot tak,
po prostu i zrobił co do niego należy. A teraz spójrz przed siebie. Widzisz
stąd domek pastora Waltersa, czyż nie? Oczywiście, że widzisz. I widzisz też
mojego kolejnego człowieka, który może zrobić dokładnie to samo, co ten przed
biurem Kidmana.
Oliwia
poczuła panikę wdzierającą się w jej mózg. I w żaden sposób nie umiała znaleźć
recepty na powstrzymanie tego uczucia. Było źle, bardzo źle. Zaczęło do niej
docierać, że nie ma żadnych argumentów.
- To są
słowa żołnierza? Tego co walczy o jakieś swe wydumane cele przeciwko Juarezowi?
Jesteś zwykłym, obłudnym rzezimieszkiem!
- Mylisz
cele moja droga. Teraz nie jestem żołnierzem, tylko kobietą, która nie uznaje
żadnej władzy nad sobą. Nie walczę teraz przeciwko zwolennikom Juareza. Walczę
o miano królowej Rio Grande. A największą satysfakcję sprawi mi pokonanie mojej
konkurentki.
Oliwia raz
jeszcze przeanalizowała sytuację. Przynajmniej na tyle, na ile pozwoliła jej
burza w umyśle. Nie było rady. Musiała się ugiąć. I to nie tylko z powodu
zagrożenia fonicznego dla bliskich jej osób, szczególnie pastora Waltersa.
Także dlatego, że ona, że Alejandra… Była w swym triumfie wszechpotężna i
zniewalająca.
- Klęknij –
powtórzyła Arizona.
Oliwia
opuszczając wzrok, tak jakby ukryć swe poniżenie przed światem i mieszkańcami
Redlake, których na ulicy nie było, ale być może obserwowali tą z daleka,
zwyczajna rozmowę dwóch kobiet. Jej głowa znalazła się na wprost nieco
rozsuniętych kolan latynoski.
Ale już za
sekundę jej uwaga skupiła się na czymś innym. Oto sukienka Alejandry zaczęła
powoli się unosić. Oczom zaskoczonej, czy wręcz zaszokowanej Oliwi ukazały się
łydki Alejandry a potem kolana. Na końcu nawet zgrabne uda. Usta
dziewiętnastolatki rozchyliły się w reakcji na ten widok. Zaskoczona i
zdezorientowana patrzyła na zgrabne ciało Arizony, które zostało przed nią
obnażone tak bezwstydnie.
- Jeśli
myślałaś, że to wszystko, byłaś w błędzie – usłyszała nieco mocniejszy głos z
góry. - Bierz się do dzieła!
Razem z
tymi słowami, suknia uniosła się jeszcze bardziej i wtedy zaszokowana Oliwia
zobaczyła także ostatni element nagości rywali. Czarny trójkąt między nogami.
Nogami, które rozsunęły się jeszcze bardziej.
Powoli
docierało do niej co miała zrobić i poczuła, jak włos jeży się jej na głowie a
przez ciało przechodzi niemożliwy do opanowania dreszcz.
Chociaż,
jak przystało na prawdziwą konserwatystkę, do tej pory zachowała absolutną
czystość, to przecież nie mogła uciec od jakiejkolwiek edukacji w wykonaniu
koleżanek, jeszcze w Luizjanie. Chociaż była dziewicą, nie mającą zielonego
pojęcia o tym wszystkim, to nie aż tak nieświadomą, by nie wiedzieć czego
oczekuje ta…
Zrobiło jej
się duszno, przez chwilę pomyślała, że zemdleje. I nie wiedziała czy to z
powodu temperatury, czy tego co ma zrobić. Być może na oczach niejednego mieszkańca
Redlake. A na pewno w obecności znajdujących się bliżej, lub dalej zbirów z
bandy Arizony.
Powoli
pochylała głowę w stronę krocza Alejandry. Czując, jak wewnątrz, w środku,
zbiera jej się na mdłości. Poczuła zapach nagiego łona kobiety. Z drżących ust
wysunęła język. Nie chciała, nie mogła, nie umiała, ale na jej głowę opadła
dłoń Alejandry, usilnie kierując usta Oliwi w kierunku jej łona. Aż te
przywarły do nich.
- Pracuj
językiem, ślicznotko, czekam na to – do uszu Oliwi dobiegł spokojniejszy ton
głosu Arizony. Wygrała, zwyciężyła. Była królową. A ona, Oliwia miała jej to za
chwilę udowodnić. Gdy nagle usłyszała, jak otwierają się drzwi od sklepu
Millera a potem następuje jakiś krok i drgnięcie Alejandry. Gdy oderwała głowę
od ud dziewczyny, zobaczyła stojącego w drzwiach szeryfa.
- Dość tego
– powiedział stanowczym głosem. – Nie próbuj żadnych sztuczek, bo tym razem
twoi kompani w niczym ci nie pomogą.
Kidman
mierzył do Arizony z rewolweru. Jego spojrzenie powędrowała na twarz Oliwii.
Ta, wciąż klęcząc zorientowała się, że z zaczerwienioną twarzą i wytrzeszczem
oczu prezentuje się nad wyraz niekorzystnie. Najszybciej jak się dało,
podniosła się na nogi.
- Nie
doceniłam cię szeryfie – przyznała Arizona z rozbrajającą szczerością, żadnym
gestem nie zdradzając jakiegokolwiek zmieszania.
- Teraz
spokojnie udamy się w kierunku biura – kontynuował Kidman zdecydowanym, choć
spokojnym głosem. Oliwia patrzyła w jego pokrytą kilkoma piegami twarz jak
zahipnotyzowana.
- Chyba
sobie żartujesz Lucasie – na obliczu Arizony zagościł uśmiech. – To, że
trzymasz mnie teraz na muszce nie znaczy, że osiągnąłeś przewagę. Ja wciąż mam
tu swoich ludzi – znacząco rozejrzała się dookoła.
- Którzy
spokojnie popatrzą, jak ich przywódczyni trafia pod klucz.
- Mylisz
się – odparła spokojnie, jak i dobitnie Alejandra. – Oni nigdy nie są spokojni.
A już na pewno wtedy, gdy zobaczą swoją królową prowadzoną do aresztu.
- Będę cię
osłaniać, nic nam nie grozi – odezwała się gorliwie Oliwia, chcąc zatuszować
przykrą wpadkę sprzed chwili.
- Naprawdę?
A czy pastorowi też nic nie grozi? – oczy Alejandry zwróciły się w stronę
metyski. Oliwię znów poraziła niezwykła pewność siebie kobiety.
- Jeśli
pastorowi coś się stanie, zawiśniesz na stryczku bez żadnego gadania – ostrzegł
szeryf.
- Cóż,
Lucasie. Jeżeli trafię pod klucz, to i tak zawisnę. Jeden trup więcej nie zrobi
mi w tym przypadku żadnej różnicy, naprawdę.
Zamilkli
oboje. I Lucas i Oliwia. Zdawali sobie sprawę, że Arizona mówi z sensem.
Powstrzymali ją, ale nie byli w stanie ujarzmić.
- Dlatego
wypuścicie mnie grzecznie a ja odwołam swoich chłopaków z miasta – dokończyła
swój wywód meksykanka.
- Skąd mamy
wiedzieć, że dotrzymasz słowa? – wygłosił standardową formułkę Kidman.
- Arizona
zawsze dotrzymuje słowa. Zawsze – podkreśliła, wiedząc dobrze, że o tym
słyszeli. Niekoniecznie przy okazji sympatycznych wiadomości.
Znów
milczeli. Oliwia zauważyła, że młody szeryf zawahał się. Nie miał argumentów na
to, by spełnić swoją groźbę i wsadzić Arizonę do aresztu. Nie ufał jej także
tak do końca. Bał się o pastora Waltersa, tak samo jak i Krwistowłosa.
- Spotkamy
się jeszcze kiedyś Oliwio i to niedługo – ponownie odezwała się Alejandra,
starając się, by jej groźba zabrzmiała całkiem niewinnie i nie czekając na
reakcję kogokolwiek, odwróciła się, ruszając w kierunku wyjazdu z miasta.
Nawet Lucasowi
zabrakło siły by zatrzymać szefową krwiożerczej bandy. Oboje z Oliwią patrzyli,
jak na jeden gest ręki kilku ludzi ostentacyjnie spacerujących chodnikami,
przyspiesza kroku i dołącza do swej szefowej. Także ten, znajdujący się pod
domem pastora, co szczególnie Oliwia skomentowała głębszym oddechem ulgi.
- Idziemy –
przerwał ciszę szeryf. Raz jeszcze rzucił okiem na oddalającą się pieszo postać
w czerwono-żółtej sukni. W końcu wskoczyła ona na konia i wraz z kamratami
opuściła miasto główną ulicą.
Oliwia
czuła, że powoli dochodzi do siebie. Teraz nagle poczuła większą odwagę. Tak to
jest, gdy niebezpieczeństwo znika jak kamfora. Dlaczego nie była taka odważna,
gdy Alejandra zmusiła ją do uklęknięcia i złożenia tego tfu, pocałunku? Czuła
obrzydzenie do samej siebie.
Unikała
wzroku szeryfa, który zdecydowanie szybciej wrócił do równowagi. Choć i on był
podekscytowany wydarzeniem. W końcu Redlake, mimo wszystko należało do
spokojniejszych miasteczek. Szlak bandy Arizony, czy innych rzezimieszków z
reguły omijał miasteczko szerokim łukiem. Dlatego Lucas komentował wydarzenia
sprzed chwili dość ożywionym głosem. Oliwia odpowiadała krótkimi burknięciami.
Była zła na siebie. Ale jeszcze bardziej czuła zawstydzenie.
- Chyba
jednak musisz wejść do mnie na jednego.
Ton głosu
szeryfa, jak i jego słowa nie wpłynęły na młodą Metyskę pozytywnie. Spojrzała
na niego spode łba. Jeszcze godzinę temu była bohaterką całej społeczności
miasteczka Redlake a teraz?
- Nie,
dzięki. Idę do Wilsona – odparła sucho.
Zostawiła
Kidmana na ulicy, bez słowa pożegnania, gdy znalazła się na wprost hotelu.
Weszła do środka i nie zamieniając zbyt wielu słów z właścicielem, wyciągnęła z
sakiewki dolara i biorąc klucz, udała się na górę. Tam, w pokoju, który w tym
właśnie momencie stał się jej tymczasową własnością, natychmiast rzuciła się na
łóżko.
Czy to początek czegoś dłuższego? Czyta się bardzo dobrze, jak wszystkie Twoje opowiadania. Nawet mimo braku akcji.
OdpowiedzUsuńCzekam na dalsze losy Oliwi.
Dwa pojedynki, dwa trupy i brak akcji? Hm...
OdpowiedzUsuńJakieś pomysły w głowie są. Czy przeniosą się na kolejne kartki w wordzie, zobaczymy.
Kiedy możemy się spodziewać kolejnego opowiadania?
OdpowiedzUsuń24-25 czerwca.
OdpowiedzUsuń